wtorek, 20 października 2015

Naturalnie po cesarce, czyli mój udany vbac (nadzieja dla wątpiących :) )



Mimo przeciwności losu w marcu 2015 roku, czyli całkiem niedawno urodziłam siłami natury córkę po wcześniejszym cc w 2013 roku. We wcześniejszym wpisie znajdziecie przez co wtedy przeszłam. Do rzeczy. Termin miałam wg ostatniej miesiączki na 29 marca, jednak mój lekarz, z którym wcześniej zamieniłam słowo o porodzie naturalnym, i który nie widział przeciwwskazań, wręczył mi skierowanie na cc na 19 marca. Oczywiście natychmiast spotkał się z moim sprzeciwem, że nie zgadzam się na cc tym bardziej na zimno. Jednak On był uparty i powiedział, że jeżeli samo się wcześniej zacznie to po prostu urodzę sama. No i wcisnęłam te skierowanie na szary koniec mojej dokumentacji ciążowej, żeby nikt przypadkiem nie widział:) No i jak tylko skończyłam 37 tydzień próbowałam wszystkich metod przyspieszenia porodu, i co? Nic, kompletnie nic. W jeden wieczór wyciągnęłam męża na kijki, bo już dom był posprzątany na kolanach, żeby trochę szybciej pochodzić, no i w drodze powrotnej wzięły mnie skurcze i to dość mocne, ale w domu po kąpieli odeszły w zapomnienie. Ja żyłam dalej nadzieją, że do 19 urodzę, bo skurcze miałam przepowiadające od jakiegoś czasu, co jakiś czas organizm mi się oczyszczał, no i ten czop nieszczęsny odchodził chyba już z 2 tygodnie, a ja za każdym razem chciałam, żeby to było już.
            No i 14 marca znowu w sobotę o 1 zaczęłam mieć skurcze co 15minut, potem co 10, ale jakoś do końca nie byłam pewna, czy to nie moja psychika sobie coś wymyśla. Jednak pojechaliśmy. Na izbie KTG nic nie pokazywało, ale położna stwierdziła, że wody mi się sączą, a ja jej nie wyprowadzałam z błędu:) Na porodówce 4cm i skurcze co 5min. Pech chciał, że o 5 rano wszystko się zatrzymało, mimo wcześniejszych skurczy co 3min. na KTG, nagle wszystko przeszło. Rano zdecydowali mnie zabrać na patologie na obserwacje, bo był to fałszywy poród (w życiu o tym nie słyszałam). No i na moje szczęście minęła ta nieszczęsna środa 19 marca kiedy miałam wyznaczoną cc u mojego lekarza, a mi się zrobiło lżej na duszy, no i udało mi się w czwartek wyjść do domu, choć na początku była mowa, że zostaje do porodu, ale umiałam przegadać lekarza:) Jednak po wyjściu miałam zgłosić się do mojego lekarza na KTG, a ten dalej był uparty że nie można tyle czekać po cc, bo to niebezpieczne. Z jednej strony byłam mu wdzięczna, że jest kompetentny, bo fakt radzą nie czekać powyżej tygodnia po terminie (co niektórzy), ale mnie i tak to wkurzało (bo niektórzy są za tym żeby zaczęło się samo). Na KTG cisza, więc kazał mi się zgłosić 30 na ponowne KTG i 31 do szpitala na rozwiązanie. Udało mi się wynegocjować niewielkie wywołanie, choć w duchu bałam się, że to i tak nic nie da, ale schowałam moje ambicje urodzenia naturalnie na dalszy plan, bo jeżeli miałam urodzić to bym już urodziła, albo jeszcze urodzę do tego 31. Po prostu zaczęłam się bać, ale w głębi duszy czułam, że muszę urodzić.
            No i ja to mam szczęście:) Trochę wyluzowałam, choć nadal chciało mi się płakać, że nic się nie zanosi na naturalne rodzenie. Dalej stosowałam naturalne metody, czyli szanownego Męża, no i ZNOWU w sobotę się zaczęło:) Skurcze od 23, średnie, raczej zmuszały mnie na wędrówkę do wc co 30min., ale o 2 obudziłam męża, bo odeszły mi wody i skurcze się rozhulały co 8min., a w samochodzie co 5:) Na izbie o zgrozo kolejka! Jedna dziewczyna przede mną, ale po jakiś 10 min. weszłam i co 100 pytań do, czy to czy siamto, czy może Pani szybciej odpowiadać, bo zaraz jakaś rodząca przyjedzie, a Pani zwleka (no kobito w skurczu nie da się gadać), więc powiedziałam, że ma do mnie nie gadać jak mnie łapie, bo i tak nic nie powiem. No to mnie po istotnych pytaniach zbadała i łapie za telefon, że ma dziewczynę z 8cm. i już ją wiezie. Potem znowu pytania! A za chwilę mówi, że mam iść już do windy, bo zaraz nie dojdę. No, ale uff na porodówce nie byłam sama, miłe położne i lekarka, młoda, przychylna vbac:) Zrobiła usg i powiedziała, że czekamy. Skurcze bolały, ale pilnowałam oddechów i to się sprawdziło rewelacyjnie, no i był ze mną mąż, który prawie stracił rękę na skurczach:), a do wc to biegał w 1min.J Bardzo bolesne skurcze trwały nie długo może z 1h, a jak poczułam parte to było 9cm., ale lekarka pozwoliła rodzić, więc szybka akcja szykowania i przemy, a ja nie mogłam w to uwierzyć:) Cały ten ból był w tym wszystkim przyjemny i dawał mi niewiarygodny spokój. Obeszło się bez krzyku, pilnowałam oddychania i było cudownie! Ktoś popuka się po głowie, że poród może być cudowny. Owszem może! Po 5 min. partych dostałam córeczkę na brzuch. To było cudowne przeżycie, którego nie zapomnę do końca życia! Mąż przeciął pępowinę i spisał się na medal. Małą zabrali na noworodki, a ja mimo porodu o 5.25 kwitłam do 13 na porodówce, bo nie było miejsc na położnictwie. Bardzo byłam zła, że nie przynoszą mi córki do karmienia, ale tamte nie mają czasu, a te nie mogą. Dopiero o 12 salowa kochana mnie zawiozła i nakarmiłam małą, a potem znalazło się dla mnie miejsce i było już tylko cudownie (no prawie:)). Dołączyła do mnie dziewczyna, za którą byłam w kolejce na izbie, biedna męczyła się 13h i zrobili cc, bo nic się nie chciało ruszyć. Wiedziałam od razu, że będzie przechodzić przez to co ja po cc:(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz