poniedziałek, 26 października 2015

Wyprawka do szpitala, czyli praktyka przede wszystkim

           Każdy szpital ma spis rzeczy, które należy zabrać ze sobą do porodu, jednak nie zawsze się to sprawdza w praktyce. W pierwszej ciąży chodziłam na zajęcia do szkoły rodzenia i tam dostałam całą listę co mam mieć ze sobą na porodówkę oraz później na położnictwo. Przy drugiej ciąży już sama się pakowałam. Jednak należy zapoznać się z wymogami danego szpitala, ponieważ w niektórych noworodki ubierane są w ciuszki szpitalne, a w innych wymagają własnych. Czasami trzeba mieć swoje pampersy, a dla mamy podkłady na łóżko i podkłady poporodowe, bo szpital nie udostępnia takich rzeczy. Ja po pierwszym porodzie wiedziałam już co jest potrzebne tylko sprawdziłam, czy nic się nie zmieniło.
            Mimo długiej listy rzeczy potrzebnych na porodówkę przydało mi się niewiele, oto ich lista:
- dokumentacja medyczna i dowód osobisty,
- pomadka nawilżająca do ust (oddychanie okropnie wysusza usta),
- woda (wygodna jest taka z dziubkiem i najlepiej mniejsza, a duża w torbie na dolewkę),
- ręcznik,
- klapki pod prysznic,
- papier toaletowy,
- szlafrok,
- ubranie ochronne dla osoby towarzyszącej,
- aparat fotograficzny,
- ładowarka do telefonu,
- szczotka do włosów.
            Na położnictwo zabrałam:
- pampersy (10szt., ponieważ 5 dziennie przysługiwało, a w razie czego ktoś może dowieźć),
- chusteczki nawilżane,
- ciuszki (po 3 sztuki: body długi rękaw, kaftaniki, 1 czapeczka, 1 niedrapki),
- smoczek,
- aspirator do nosa i sól,
- podkład do przewijania, żeby nie kłaść malca na ten ogólny (czasami nawet na łóżku jest wygodniej przewinąć),
- krem do pupy,
- kocyk lub cienki rożek,
- dla siebie kapcie i klapki pod prysznic,
- 2 duże ręczniki,
- szlafrok,
- 2 staniki do karmienia i wkładki laktacyjne (10szt.),
- 3 piżamy,
- laktator,
- majtki siateczkowe (nie da się bez nich chodzić:)),
- skarpetki,
- szczotka do włosów,
- pasta i szczoteczka do zębów,
- papier toaletowy,
- szampon, żel pod prysznic, żel do higieny intymnej,
- balsam nawilżający,
- ręczniki papierowe (stosowałam po każdym podmyciu do osuszenia),
- patyczki do uszu,
- kubek i sztućce,
- woda (na każdy dzień 3L),
- chusteczki higieniczne,
- poduszka „rogal” do karmienia,
- coś do przegryzania,
- słuchawki do telefonu.

            Byłam spakowana na ponad 3 tygodnie przed porodem, a torba od 2 tygodni przed jeździła w samochodzie:)


piątek, 23 października 2015

Bal jesieni, czyli jak zrobić oryginalne przebranie jeża dla przedszkolaka


Syn ma 2,5 roku i chodzi do przedszkola. Szykował się bal jesieni. Za oryginalny strój była nagroda, więc zabrałam się do myślenia, a potem do działania:) A ja to lubię takie dłubanie, więc mimo półrocznego malucha w domu na taki relaks musiałam znaleźć czas. Na początek musieliśmy zdecydować, co mam zrobić. Najpierw padło na dynie, bo motyw jesienny musiał być zachowany, a pomysł na dynie też od razu przyszedł do głowy, ale że na czasie był jeżyk Tuptuś w przedszkolu i ciągłe śpiewanie syna piosenek o jeżyku to padło na jeża. Tylko, że jeż ma kolce i pomysł, żeby zrobić stożki z kartek odpadał, bo to by było zbyt niebezpieczne wśród takich maluchów, no i musiało być lekkie.
Padło na gąbkę tapicerską, którą akurat miałam w garażu. Na zdjęciach wszystko widać, jak to robiłam po kolei, a co było potrzebne do zrobienia, naprawdę niewiele. Jak już wspomniałam gąbka, pistolet klejowy, spray czarny, nożyczki, czapeczka z daszkiem, kartka papieru od bloku, czarna bibuła, arkusz czarnej i białej flizeliny, gotowe oczka do przyklejenia, guma ok.2cm na szelki, igła z nitką i klamra do spięcia szelek (nie wiem jak to się nazywa:)). Z gąbki wycięłam okrąg, na którego przyklejałam klejem z pistoletu stożki, które wcześniej powycinałam. Nie starałam się żeby były równe, właśnie chodzi o to żeby były różne, wtedy układają się w ładne kolce. Na koniec pomalowałam sprayem tak, aby końcówki zostały białe. Po wyschnięciu przykleiłam gumy z obu stron, tak żeby wyszły szelki, dodatkowo je przyszyłam, ale zanim je umocowałam to przełożyłam te klamry żeby spiąć szelki do siebie, aby nie zsuwały się z ramion. Ta klamra to taka jak jest przy plecakach, czy torbach do zamykania. Następnie zrobiłam z kartki od bloku pysk, składając ją poziomo jak na samolot, następnie włożyłam daszek od czapki między kartki, uformowałam pysk i skleiłam od spodu, aby się trzymało i nie przesuwało. Potem brązową farbką to pomalowałam, nakleiłam czarny nos, który zrobiłam z bibuły, z gąbki wycięłam mniejsze stożki, ponaklejałam, a na końcu zrobiłam oczy, z czarnej i białej flizeliny oraz gotowych oczek. Pomalowałam sprayem, doszyłam gumkę żeby nie spadało z głowy i gotowe. Syna ubrałam na czarno. 
Strój wyszedł bardzo efektownie no i wygrał konkurs na balu, a także na prośbę Pań pozostał w przedszkolu na użytek dzieci w przedstawieniach. Pracy naprawdę niewiele, nawet dwie lewe ręce go zrobią:) Wszystkim bardzo się podobał:)



przebranie jeża z gąbki tapicerskiejstrój jeża pomalowany sprayem


jak zrobić kolce jeża do sroju na baljak wyciąć kolce z pianki tapicerskiej

grzbiet jeża do stroju na balkolce jeża po pomalowaniu sprayem


pysk jeża z czapeczki z daszkiempysk jeża z papieru

głowa z nosem jeżapysk jeża na bal jesieni z czapeczki z daszkiem


wtorek, 20 października 2015

Naturalnie po cesarce, czyli mój udany vbac (nadzieja dla wątpiących :) )



Mimo przeciwności losu w marcu 2015 roku, czyli całkiem niedawno urodziłam siłami natury córkę po wcześniejszym cc w 2013 roku. We wcześniejszym wpisie znajdziecie przez co wtedy przeszłam. Do rzeczy. Termin miałam wg ostatniej miesiączki na 29 marca, jednak mój lekarz, z którym wcześniej zamieniłam słowo o porodzie naturalnym, i który nie widział przeciwwskazań, wręczył mi skierowanie na cc na 19 marca. Oczywiście natychmiast spotkał się z moim sprzeciwem, że nie zgadzam się na cc tym bardziej na zimno. Jednak On był uparty i powiedział, że jeżeli samo się wcześniej zacznie to po prostu urodzę sama. No i wcisnęłam te skierowanie na szary koniec mojej dokumentacji ciążowej, żeby nikt przypadkiem nie widział:) No i jak tylko skończyłam 37 tydzień próbowałam wszystkich metod przyspieszenia porodu, i co? Nic, kompletnie nic. W jeden wieczór wyciągnęłam męża na kijki, bo już dom był posprzątany na kolanach, żeby trochę szybciej pochodzić, no i w drodze powrotnej wzięły mnie skurcze i to dość mocne, ale w domu po kąpieli odeszły w zapomnienie. Ja żyłam dalej nadzieją, że do 19 urodzę, bo skurcze miałam przepowiadające od jakiegoś czasu, co jakiś czas organizm mi się oczyszczał, no i ten czop nieszczęsny odchodził chyba już z 2 tygodnie, a ja za każdym razem chciałam, żeby to było już.
            No i 14 marca znowu w sobotę o 1 zaczęłam mieć skurcze co 15minut, potem co 10, ale jakoś do końca nie byłam pewna, czy to nie moja psychika sobie coś wymyśla. Jednak pojechaliśmy. Na izbie KTG nic nie pokazywało, ale położna stwierdziła, że wody mi się sączą, a ja jej nie wyprowadzałam z błędu:) Na porodówce 4cm i skurcze co 5min. Pech chciał, że o 5 rano wszystko się zatrzymało, mimo wcześniejszych skurczy co 3min. na KTG, nagle wszystko przeszło. Rano zdecydowali mnie zabrać na patologie na obserwacje, bo był to fałszywy poród (w życiu o tym nie słyszałam). No i na moje szczęście minęła ta nieszczęsna środa 19 marca kiedy miałam wyznaczoną cc u mojego lekarza, a mi się zrobiło lżej na duszy, no i udało mi się w czwartek wyjść do domu, choć na początku była mowa, że zostaje do porodu, ale umiałam przegadać lekarza:) Jednak po wyjściu miałam zgłosić się do mojego lekarza na KTG, a ten dalej był uparty że nie można tyle czekać po cc, bo to niebezpieczne. Z jednej strony byłam mu wdzięczna, że jest kompetentny, bo fakt radzą nie czekać powyżej tygodnia po terminie (co niektórzy), ale mnie i tak to wkurzało (bo niektórzy są za tym żeby zaczęło się samo). Na KTG cisza, więc kazał mi się zgłosić 30 na ponowne KTG i 31 do szpitala na rozwiązanie. Udało mi się wynegocjować niewielkie wywołanie, choć w duchu bałam się, że to i tak nic nie da, ale schowałam moje ambicje urodzenia naturalnie na dalszy plan, bo jeżeli miałam urodzić to bym już urodziła, albo jeszcze urodzę do tego 31. Po prostu zaczęłam się bać, ale w głębi duszy czułam, że muszę urodzić.
            No i ja to mam szczęście:) Trochę wyluzowałam, choć nadal chciało mi się płakać, że nic się nie zanosi na naturalne rodzenie. Dalej stosowałam naturalne metody, czyli szanownego Męża, no i ZNOWU w sobotę się zaczęło:) Skurcze od 23, średnie, raczej zmuszały mnie na wędrówkę do wc co 30min., ale o 2 obudziłam męża, bo odeszły mi wody i skurcze się rozhulały co 8min., a w samochodzie co 5:) Na izbie o zgrozo kolejka! Jedna dziewczyna przede mną, ale po jakiś 10 min. weszłam i co 100 pytań do, czy to czy siamto, czy może Pani szybciej odpowiadać, bo zaraz jakaś rodząca przyjedzie, a Pani zwleka (no kobito w skurczu nie da się gadać), więc powiedziałam, że ma do mnie nie gadać jak mnie łapie, bo i tak nic nie powiem. No to mnie po istotnych pytaniach zbadała i łapie za telefon, że ma dziewczynę z 8cm. i już ją wiezie. Potem znowu pytania! A za chwilę mówi, że mam iść już do windy, bo zaraz nie dojdę. No, ale uff na porodówce nie byłam sama, miłe położne i lekarka, młoda, przychylna vbac:) Zrobiła usg i powiedziała, że czekamy. Skurcze bolały, ale pilnowałam oddechów i to się sprawdziło rewelacyjnie, no i był ze mną mąż, który prawie stracił rękę na skurczach:), a do wc to biegał w 1min.J Bardzo bolesne skurcze trwały nie długo może z 1h, a jak poczułam parte to było 9cm., ale lekarka pozwoliła rodzić, więc szybka akcja szykowania i przemy, a ja nie mogłam w to uwierzyć:) Cały ten ból był w tym wszystkim przyjemny i dawał mi niewiarygodny spokój. Obeszło się bez krzyku, pilnowałam oddychania i było cudownie! Ktoś popuka się po głowie, że poród może być cudowny. Owszem może! Po 5 min. partych dostałam córeczkę na brzuch. To było cudowne przeżycie, którego nie zapomnę do końca życia! Mąż przeciął pępowinę i spisał się na medal. Małą zabrali na noworodki, a ja mimo porodu o 5.25 kwitłam do 13 na porodówce, bo nie było miejsc na położnictwie. Bardzo byłam zła, że nie przynoszą mi córki do karmienia, ale tamte nie mają czasu, a te nie mogą. Dopiero o 12 salowa kochana mnie zawiozła i nakarmiłam małą, a potem znalazło się dla mnie miejsce i było już tylko cudownie (no prawie:)). Dołączyła do mnie dziewczyna, za którą byłam w kolejce na izbie, biedna męczyła się 13h i zrobili cc, bo nic się nie chciało ruszyć. Wiedziałam od razu, że będzie przechodzić przez to co ja po cc:(

poniedziałek, 19 października 2015

Cesarka , czyli utrata czegoś…(zróbcie sobie do tego kawkę i usiądźcie wygodnie)



Cesarkę miałam w lutym 2013 roku. Na samą myśl mnie trzęsie i to nie dlatego, że źle ją zniosłam, wręcz przeciwnie po 12 godzinach wstałam, wzięłam prysznic i zajęłam się dzieckiem. Ból był znośny, więc szybko się rozruszałam i po powrocie do domu od razu wstawiłam pranie :) Chodzi o całość, a zwłaszcza o psychikę. Zaczęło się o 1 w nocy z soboty na niedzielę. Ja sama na porodówce. Szczęściara pomyślałam, będę mieć dobrą opiekę, jednak rzeczywistość okazała się inna. Przyjechałam bez akcji skurczowej, po prostu odeszły mi w domu wody, więc szanowna ekipa stwierdziła niech mąż jedzie się wyspać NA PEWNO do rana nic się nie ruszy, więc mąż posiedział jeszcze trochę i pojechał się wyspać, bo ja rzekomo też miałam spać. Los chciał, że pół godziny później zaczęły się skurcze, ok nie jest źle pomyślałam.
Położne były dwie, czyli najpierw jedna, a potem druga. Jedna fajna, druga w pracy za karę. Cóż i tak bywa. Akcja szła szybko jak na pierwszy poród. Na tyle szybko, że ból mnie omotał w swoje palce zanim zdołałam zadzwonić po męża. Byłam sama w tym bólu. Położna ta „lepsza” przyszła, dała zastrzyk, potem czopek, kazała chodzić, przyniosła piłkę do skakania kazała się bujać na boki i poszła. Wlazłam ledwo na tą piłkę, zaczęłam się bujać i prawie z niej zleciałam. Chodzić nie byłam w stanie, dostałam gaz rozweselający, ale nie potrafiłam nim oddychać. Ból był tak okropny, że nie panowałam nad oddechami, a przecież chodziłam do szkoły rodzenia i miałam to w jednym paluszku. Jednak w bólu nic nie jestem w stanie zrobić, a nie ma nikogo kto by mnie pilnował, żeby ogarniać oddechy. Zamiast oddychać z bólu wstrzymywałam oddech i uwierzcie mi myślałam, że umrę. Dostałam tylko ochrzan od tej „gorszej”, że źle oddycham tym gazem i czemu jeszcze po męża nie zadzwoniłam! Myślałam, że ją zabije, no ale ona była na lepszej pozycji, bo ja się ruszyć nie mogłam. Udało mi się wykręcić numer do męża i po skurczu wydukać, że ma być szybko. No i wieki zanim dojechał. Oczywiście cała akcja szła szybko, bo od 2.30 skurcze, a o 6 już parte. Mąż był po 5 dopiero! Dla mnie te 2.5h trwało wieki. Rozwarcie miałam sprawdzone dwa razy, a KTG ani razu, i szczerze powiem, że nie pamiętam czy słuchały tętna dziecka. O 6 mąż poleciał powiedzieć, że mam parte i wyobraźcie sobie, że żadna nie przyszła! Tylko usłyszałam, że zaraz przyjdą, więc zaczęłam przeć sama na łóżku.
Nowa zmiana przyszła po 7 i sami byli w szoku, że od 6 mam parte i nikogo nie było, od razu do KTG zbadać tętno podłączyli. Nowy lekarz zapytał, czy mnie lekarz nocny badał, a ja że nie było go ani razu tylko przy przyjęciu, więc zaczęła się szybka akcja. Położna mnie zbadała i mówi, że mały jest źle ułożony i nie zszedł w ogóle do kanału, więc lekarz sprawdził i padły słowa: „Dajemy jej 15 minut i wołajcie anestezjologa”, a ja jakbym dostała po twarzy. Sama na porodówce całą noc, dwie położne, lekarz na telefon w dyżurce chrapiący, 3 osoby, profesjonaliści i nikt nie wiedział, nikt nie czuł, że mały się nie wstawił! Jasne męczyłam się krótko, ale aż mi niedobrze jak pomyślę, że przecież mógł się nie dotlenić przez tych fachowców, a z drugiej strony urodziłabym go sama na łóżku, gdyby z kolei był dobrze wstawiony, bo żadna szanowna nie przyszła! Dostałam zgodę do podpisania na cc, której nie chciałam podpisać, ale wyjścia nie miałam, dobrze że mąż był ogarnięty i mnie przegadał. Usilnie 15 minut próbowałam urodzić, a czas uciekał. Różne pozycje i nic. Dali zastrzyk na zatrzymanie skurczy i zawieźli na salę.
Zanim przyszedł anestezjolog to skurcze wróciły, ale że trafiłam na super fachowca to znieczulił mnie w sekundę, choć byłam tak napuchnięta wodą, że zwątpił że mu się uda od razu. No i uff zrobiło się miło, ból przeszedł, ja sobie leżałam i czekałam niezupełnie świadoma co się dzieje. No i 0 8.25 usłyszałam płacz, łezka się zakręciła, mogłam dać tylko buziaka i do widzenia. Mąż za drzwiami czekał i dostał na ręce:) Jak już mnie ogarnęli i pojechałam na położnictwo to po niedługim czasie doprosiłam się żeby go przywieźli i próbowałam nakarmić, ale miałam nie wstawać tylko ewentualnie na bok się obrócić co było wręcz niewykonalne po cięciu, ale jakoś poszło. Mąż poprosił położną, żeby pomogła się ssakowi przyssać, więc wpadła włożyła mu cyca do buzi i poszła, a on go wypluł. Koniec końców jakoś sobie poradziliśmy z karmieniem.
Mąż był cały dzień ze mną, bo ja do 20 miałam zakaz wstawania. Ogarniał małego w sumie 4025g to kawał chłopa:) Potem pomógł mi się wykąpać i zostałam sama, jednak bardzo dobrze zniosłam operację i wstawałam z niewielkim problemem. Wszystko ładnie się goiło, a że mały miał podwyższone CRP to wyszliśmy dzień później. Laktacja się rozkręciła od razu, żadnych rzekomych problemów, że niby po cc nie było. Może to dlatego, że nic nie czytałam o cc, bo jechałam rodzić naturalnie. Jedyny problem to moje okropnie bolące sutki, bo mały ssak je tak załatwił, że przez miesiąc płakałam jak go miałam karmić. Maści, swoje mleko, nakładki silikonowe przerobiłam, coś tam pomogło, najbardziej nakładki, bo się wygoiły trochę i było już tylko lepiej.
Cała cesarka jeżeli chodzi o stronę fizyczną bez zarzutu. Jednak moja psychika ucierpiała strasznie. Nie czułam, że urodziłam dziecko. Pierwsze dni leżałam w łóżku, a synek obok w łóżeczku, a ja czułam że to obce dziecko. Marzyłam żeby ktoś je zabrał, żeby już nie płakało. Przeszłam nawał pokarmu z bólem i temperaturą, ale mąż ogarnął sytuację w 2h i było ok. Mogłam wykarmić bliźniaki. Jak tego słynnego 3, czy 5 dnia po porodzie zaczęły szaleć hormony i załączył się płacz tak przez 1,5 miesiąca wyłam codziennie, a mąż dzielnie to znosił, aż któregoś wieczoru chyba miał już mnie dość (czego to babsko wyje) i chyba nieświadomie mnie tak rozśmieszył, że dostałam ataku śmiechu i wszystko mi przeszło:) Jednak z strefą emocjonalną odnośnie cesarki miałam problem dopóki nie urodziłam siłami natury córki dwa lata po cesarce. Jak koleżanki rozmawiały o porodzie to ja się wyłączałam, bo przecież ja nie wiem co to jest poród naturalny, tak mnie to bolało. I to nie wkręcałam sobie niczego, nie nakręcałam się, bo wiem że niektóre marzą o cesarce, ja po prostu tak to psychicznie źle zniosłam, i wiem że tylko zrozumieją to takie osoby, które to przeżyły, bo to jak strata czegoś, jak dla mnie świadectwa kobiecości.